Już nie zliczę, który to raz zaczynam pisać ten wpis.
Porozpoczynanych mam ich chyba ze dwadzieścia.
Na początku, celem przyświecającym w upublicznieniu mojej historii było uświadomienie innym cukrzykom, że insulina zewnętrzna to nie jedyna droga w leczeniu cukrzycy typu I.
Z czasem okazało się, że była to forma mojej autoterapii i tak na prawdę jedyną osobą, którą miałam przekonać, utwierdzić, że da się żyć z diagnozą: cukrzyca typu I insulinozależna, ale bez pokłutego brzucha i hektolitrów insuliny zewnętrznej: byłam ja sama.
Dzięki tym wszystkim zasadom (Dekalog eMMy I,II,III), które nadal są aktualne, zaczęłam poznawać siebie. Zaczęłam dbać o siebie (osoby z chorobami z autoagresji wiedzą, o czym piszę). Weszłam na ścieżkę rozwoju duchowego, emocjonalnego.
Ale po co o tym pisać?? To nie jest strona o zdrowiu psychicznym a o zdrowym odżywianiu. Ale czy to się ze sobą nie łączy?? W zdrowym ciele zdrowy duch? Już jakiś czas temu zaczęłam o tym wspominać (Jedzenioholizm). Nawet jeżeli na początku wydaje się to koko-dżambo, to po pewnym czasie jedno wypływa z drugiego.
Przez ten ostatni rok doszłam do wniosku, że wszystkie odpowiedzi znajdę w sobie. Moje podejście do cukrzycy doprowadziło mnie do takiego punktu, w którym okazało się, że tylko ja sama mogę sobie pomóc. Oczywiście, że nie jest to łatwe. Ale jak już raz weszło się na tę ścieżkę, to nie ma już odwrotu.
Oczywiście, że miałam wpadki i były momenty, że wyrównywałam cukry insuliną zewnętrzną.
Ponad rok temu wpadłam na „genialną myśl”, że warto by było wzmocnić swój organizm profesjonalnie dobranymi suplementami. Skoro mam cukrzycę typu I, to na bank mi czegoś brakuje… z perspektywy czasu, widzę, że brakowało mi piątej klepki… 😛
Umówiłam się na wizytę u bardzo popularnej dietetyczki klinicznej. Zleciła mi badania za miliony monet, których nie do końca umiała zinterpretować. Część badań była do wykonania tylko w Warszawie. Na podstawie wyników ułożyła mi plan suplementacji za kolejne miliony monet.
Zaczęła się jazda jakiej nigdy nie miałam: patologiczne gazy (żeby było jasne: co dwie godziny musiałam iść do toalety, bo inaczej bym wybuchła), ropne zmiany skórne, wysypka, bóle brzucha, itp.
Wytrzymałam miesiąc. I to nie o to chodzi, że mam hejtować, wymieniać z imienia i nazwiska, linkować jej kanał na youtube tylko o to, co mi ta lekcja dała? (Prócz roztrojonego organizmu, który doprowadzałam do ładu i składu przez kolejne pół roku).
Dostałam kolejny raz tę samą lekcję. Lekcję, że mój organizm wie najlepiej. Jeżeli po jakimkolwiek produkcie pojawiają się objawy nietolerancji, to znaczy, że nie jest on dla mnie. Mimo, że słynna na całą Polskę youtuberka twierdzi inaczej.
Oczywiście jako osoba z zaburzeniami odżywiania w wywiadzie, która przez lata zagłuszała sygnały swojego ciała, nadal uczę się go słuchać.
Nie chcę, aby moje wpisy były psychologicznym szuru buru, ponieważ nie czuję się w kompetencji do tego. Jednak w pewnym momencie dochodzimy do emocji. Łatwiej znieść ból ciała niż ból duszy. Łatwiej zająć myśli koniecznością sprawdzania co godzinę cukrów i zastanawiania się, czy podać insulinę czy nie, niż wypłakać chorobę, śmierć najbliższych, traumy dzieciństwa…
Myślałam, że lekcję od dietetyka klinicznego odrobiłam… o w jakim ja byłam błędzie… Jak już minęło pół roku, mój organizm ustabilizował się, poszłam po ziółka do lekarza medycy chińskiej…
Było grubo. Znowu to samo… nie słyszał mnie, szydził z mojego stylu jedzenia, podejścia do życia. Wytrzymałam z nim 8 miesięcy, ponieważ urzekł mnie tym, że również uważał, że cukrzyca typu I jest do wyleczenia.
A moje ciało cały czas krzyczało: to nie te ziółka!!! Jak tylko brałam pierwszy łyk. Eksperymentował. A ja sobie na to pozwoliłam.
Już dr Witoszek pisała: Jeżeli idzie o funkcjonowanie w społeczeństwie, przyczyną wystąpienia choroby jest doświadczenie niszczenia poczucia własnej wartości i braku szacunku. Cukrzyk nie wierzy w siebie i zbyt często ma kontakt z tymi, którzy deprecjonują jego wartość bądź sam nadmiernie się krytykuje.
Znowu los sprawdzał, czy aby na pewno odrobiłam tę lekcję.
W między czasie przeszłam Covid jako osoba niezaszczepiona i mimo cukrzycy typu I, astmy, licznych alergii, oraz wielu innych dolegliwości, nadal żyję i mam się dobrze. Mimo iż uważam, że przeszłam łagodnie, była to ciężka infekcja i wymagała ode mnie podawania insuliny zewnętrznej.
Ale nie o tym, ponieważ to co się dzieje wokół szczepień oraz pandemii, jest czymś, czego nie chcę poruszać. Najważniejsze, że mimo zachwiania, które wszystkim się zdarza, szybko wracam na dobre tory.
Z moich wpisów łatwo wywnioskować, że próbowałam już wszystkiego. No, z wyjątkiem urynoterapii i to raczej się nie zmieni…
Natomiast ważne, abyśmy się nie zapędzili. Dlatego moje motto, które wysyłam w odpowiedzi na wiele maili, to „leczenie nie może być gorsze od choroby”. A leczeniem dla mnie jest również fakt zmiany diety.
W tym momencie, mój cel, czyli uświadomienie, pokazanie innym, że można inaczej, został osiągnięty. Nic się nie zmieniło, i nadal moje wszystkie wpisy są aktualne. Uważam, że pisanie ciągle i w kółko o tym samym nie ma sensu.
Na koniec przypowieść: Motyl, aby wyjść z kokonu, musi wykonać ogromną pracę. Dla obserwującego te zmagania człowieka jest to trudne, aby nie ulec pokusie i nie pomóc przecisnąć się przez mały otwór w kokonie. Odnosi się wrażenie, że jest to coś ponad siły tego małego stworzenia.
Jeżeli jednak pomoże się motylowi wyjść z kokonu, to okaże się, że uwolniony motyl natychmiast z niego wychodzi, ale jego ciało jest słabe, a skrzydła nierozwinięte i ledwo się poruszają.
Przez resztę swojego krótkiego życia motyl będzie ciągnął słabe ciało po ziemi. Skrzydła się nie wyprostują. Motyl nigdy nie poleci… A wszystko dlatego, że człowiek mu pomógł, ponieważ nie rozumiał, że motyl musi SAM wyjść przez małą dziurkę w kokonie.
Motyl musi samodzielnie zebrać wszystkie swoje siły, potrzebuje wzrastać, rozwijać się, okrzepnąć w swojej mocy – wszystko po to, aby pokonać ściany kokonu i LATAĆ.
Podobnie jest i w życiu. Gdybyśmy byli pozbawieni trudności, nie bylibyśmy w pełni sobą. Nie moglibyśmy być tak silni jak teraz.
Gdy następnym razem pomyślisz „jak jest ciężko w życiu”, przypomnij sobie, że jesteś Motylem, który jeszcze nabiera sił. Albo towarzyszem kogoś, kto sam ma przedostać się przez ten kokon.
Z cierpliwością i ogromną łaskawością do samego siebie,
eMMa
"Sweet tooth"
lp.pw@htootteewsamme
Czytaj więcej: Dieta paleo | Paleo dla początkujących | Efekty diety paleo | Żywieniowe fakty i mity | Dieta na… | Paleo dla dzieci? | Styl życia paleo
A czy podaje Pani insulinę bazową?
Doroto, pisząc "insulina zewnętrzna" mam na myśli zarówno bazową jak i doposiłkową, czyli taką, którą kupuję w aptece. Jak wielokrotnie pisałam, bywało różnie: sama bazowa, sama doposiłkowa, ze szpitala wychodziłam z pełnym zestawem: bazowa i doposiłkowa. Ale tak, można bez żadnej zewnętrznej. Mój organizm zregenerował się, wytwarza insulinę.
Dziękuję bardzo za odpowiedź i za te wszystkie motywujące słowa. Dzięki tym wpisom wierzę że jest inna droga i że być może córka nie będzie skazana na podawanie insuliny do końca życia . Pozdrawiam i życzę wszystkiego dobrego
Mam podobnie. Lecząc lekką niedoczynność tarczycy standardowo przepisywanym lekiem przez dwa lata męczyłam się z potwornymi stanami zapalnymi. Kiedy przestałam go brać nagle cudownie minęły. Poziom hormonów i tak się nie wyrównał. Innym ten lek pomaga, mi szkodzi. O ile sztuczne wyrównywanie poziomu hormonów można nazywać leczeniem, to tuszowanie skutków, a choroba trwa dalej.
Mam jeszcze inną chorobę, która podobno jest nieuleczalna farmakologicznie, tylko operacja, ale operacja moim zdaniem to tylko zamiatanie problemu pod dywan i niwelowanie skutków, a ja chcę ją wyleczyć. Liczę na to, że mi się uda.
Covida też przeszłam sama, w domu i na tyle lekko, że przez całą chorobę pracowałam, chociaż propaganda straszy, że przy moich dolegliwościach powinnam wylądować pod respiratorem. I dalej nie mam zamiaru się szczepić tym świństwem.
Ja, jestem pełna podziwu Twojej świadomości. Gdybym ja, z taką uważnością jaką Ty opisujesz, podeszła do swojej pierwszej choroby autoimmunologicznej, to bym zaoszczędziła sobie wiele bólu. Gratuluję!!
Droga Emmo.
Już któryś raz podpisuję się oburącz pod Twoimi słowami, jako że mam podobne doświadczenia, choć nie z tą samą przypadłością.
Bez wchodzenia w szczegóły – kilka razy dane mi było usłyszeć od świata medycznego, że "tego się nie leczy", czy też "nikt nie da pani gwarancji, że będzie lepiej". Poszłam ścieżką, którą tak trafnie i pięknie opisujesz w swoich postach. Przeżywając – tak samo jak wielu innych Wędrowców Po Autoagresjach – lepsze i gorsze fazy. Łykając gorzkie łzy, ale także uśmiechając się, kiedy to tylko możliwe.
Słysząc, że to niemożliwe, iż TAK da się żyć.
(A kuku, a jednak 😉 Skoro nikt nie miał dla mnie sensownych sposobów na przetrwanie, musiałam sobie te metody wymyślić sama – lub umrzeć).
Piszesz:
"Dostałam kolejny raz tę samą lekcję. Lekcję, że mój organizm wie najlepiej."
Tak!! Po wielekroć – TAK.
Szkoda, że ogromna większość lekarzy nie chce słuchać naszej wiedzy na temat działania naszych własnych organizmów. Może kiedyś.
Emmo, serdecznie Ci dziękuję za wszystkie Twoje wpisy, do których wracam i które czytuję pilnie, choć nie dotyczą mnie bezpośrednio (nie mam cukrzycy). Twój sposób na życie pokazuje, jak wiele znaczy siła ducha, wiara w siebie, jak ważne jest nieustające poznawanie swojego organizmu i ułatwianie mu funkcjonowania w jego może nie do końca doskonałej formie.
Niech Moc będzie z nami 🙂
Hanka, wzruszyłam się. Bardzo dziękuję. Gratuluję odwagi w byciu sobą!! Mam poczucie, że moc już jest z nami 😀
Uczy się nas od dziecka słuchania autorytetów – nie jest potem łatwoprzejść na słuchanie siebie, swojej intuicji, swojego ciała.
Dziękuję za ten wpis, bo dodał mi sił w dążeniu do odbudowy zdrowia.
Alleksa, to ja bardzo dziękuję za Twój komentarz. Mam poczucie, że od dziecka "oducza się" nas słuchania najważniejszego autorytetu: samego siebie.